niedziela, 20 marca 2016

Singapur – kraj z innego świata

Oddzielony cieśniną od Półwyspu Malajskiego skrawek lądu, znany jest jako Singapur, co z malajskiego tłumaczy się na Miasto Lwa. Dziś jego symbolem jest biały Lew Merlion, stojący nad Marina Bay i zapatrzony w hotel o tej samej nazwie.
Panowali w Singapurze Portugalczycy, mieli wpływy Holendrzy, a Brytyjczycy utworzyli z niego strategiczną bazę wojskową. Samodzielnym państwem Singapur jest zaledwie od pół wieku, ale to w zupełności wystarczyło, by stał się ekonomiczną potęgą, a tym samym celem zamieszkania wielu Azjatów.
Przekonałam się, że jest to kraj absolutnie wyjątkowy i mogę powiedzieć, że nigdy wcześniej w podobnym miejscu nie byłam.

Po pierwsze uporządkowany.
Najczęstszym pytaniem, jakie słyszałam po powrocie z Singapuru było: Czy on naprawdę jest tak czysty? Tak, wyjątkowo czysty, a w najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy przy Marina Bay, wręcz sterylnie czysty. Nie mogłabym kupić w sklepie gumy do żucia, nie spotkałam żadnego psa ani kota. W określonych miejscach, pozornie błahe czynności, jak jedzenie na ulicy, mogą być obarczone finansową karą. Nawet Chinatown, dzielnica, która w innych miastach zwykle bywa wypełniona rozgardiaszem, w Singapurze była barwną, ale uporządkowaną mieszanką towarów i knajpek. Ale… Zdarzyło się jedno miejsce, w którym spotkałam stos śmieci leżący na ulicy – w dzielnicy Little India, na dodatek przed sklepem oślepiającym wręcz gablotami ze złotą biżuterią.
Ogrody Miasta Lwa były misternie wypielęgnowane. Palmy, bananowce, drzewa mango i inne egzotyczne rośliny zdawały się rosnąć idealnie według wskazówek ogrodnika. Dodatkowo przestrzeń umilały kolorami orchidee – singapurskie narodowe kwiaty. Trawa zachęcała wiele osób do odpoczynku lub zorganizowania pikniku.

Po drugie futurystyczny.
To najczęściej używane przeze mnie określenie Singapuru, gdy tylko przypomnę sobie jego przestrzeń i architekturę. Nad Marina Bay spacerowałam mostem o kształcie splotu DNA. W Gardens by the Bay przechadzałam się pomostem zawieszonym na wysokości siódmego piętra pomiędzy konstrukcjami o wyglądzie ogromnych drzew. A w panoramie wszędzie były drapacze chmur.

Po trzecie wielokulturowy.
To niesamowite, jak barwną mieszankę etniczno-kulturową stanowią Singapurczycy. I to wszystko gra! 5 i pół miliona mieszkańców, z tego 2 miliony tymczasowych, to Chińczycy, Malezyjczycy, Hindusi i Euroazjaci. Ta sytuacja sprawia, że obok siebie znajdują się świątynie różnych religii i obchodzone są różnorakie święta. Informacje, ogłoszenia i zakazy opisywane są w czterech językach: angielskim, malajskim, chińskim i indyjskim.
Etniczna rozmaitość, podkreślana rodzajem ubioru, zacierała się nieco w dzielnicy biznesowej w porze lunchu, gdzie dominującym elementem stroju była budząca zaufanie niebieska koszula.


To rzadka sytuacja, żebym wpisała jakieś miejsce na listę: „Tam wrócę”. Ale po trzech dniach pobytu w Singapurze, byłam tym miastem-państwem tak nienasycona, że wrócę tam na pewno. Chociażby po to, by skosztować atrakcji filmowego parku rozrywki Universal Studios na wyspie Sentosa, do którego dotarłam już po zmroku i mogłam jedynie pospacerować.





Merlion - symbol Miasta Lwa

Jedna z wielu kwiatowych rzeźb nad zatoką - Strelicja

W Chinatown można sobie zafundować napisanie imion po chińsku

Hinduska świątynia w dzielnicy Little India

Orchidea - kwiatowy symbol Singapuru

W ogrodzie botanicznym spotkałam Chopina

Gardens by the Bay

Pomost zawieszony na stalowych linach

Most w kształcie splotu DNA

Singapur jest fit!

niedziela, 13 marca 2016

Kuala Lumpur

Kuala Lumpur po przetłumaczeniu z malajskiego brzmi już nieco mniej intrygująco i oznacza „błotniste ujście”. Gdy odwiedziłam je w sezonie monsunów, równikowy klimat sprowadzał do otoczonego górami miasta gwałtowne ulewy. Na szczęście trwały bardzo krótko, a pozostawione po deszczu kałuże schły błyskawicznie w 30-stopniowej temperaturze i żadnego błota nie doświadczyłam. Wręcz przeciwnie.
Miasto było czyste i bardzo nowoczesne. Gęsto zabudowane wieżowcami, siecią komunikacji i nadziemnymi przejściami, które częściowo były odzwierciedleniem dolnych chodników. To tak, jakby można się było poruszać po centrum miasta na dwa sposoby – chodnikiem lub kładką zbudowaną kilka metrów wyżej. Wszystkie przejścia, sklepy i restauracje wypełniali ludzie.
Muzułmańskie Malajki, dla zakrycia włosów skrupulatnie okalały twarze kolorowymi chustami, które zalotnie spinały błyszczącymi broszkami. Arabki szczelnie zakrywały się czernią, by dla świata pozostawić jedynie oczy silnie obrysowane czarną kredką oraz buty, które niejednokrotnie okazywały się New Balance’ami o krzykliwych barwach. Hinduski ubrane w kolorowe sari już z daleka błyszczały biżuterią – złotą lub w złotym kolorze. Filigranowe, wypielęgnowane Japonki w krótkich sukienkach i na wysokich obcasach chroniły się przed słońcem pod rondami kapeluszy. A blondwłose Europejki nawet w takiej nowoczesnej i wieloetnicznej metropolii bywały proszone o wspólne zdjęcie.
Miasto huczało życiem. Samochody jeździły ciurkiem, pociągi nieustannie mknęły po swojej jednej szynie wiszącej nad ulicami. Powietrze unosiło przeróżne zapachy – przyciągało aromatem azjatyckich kuchni, a odpychało wonią owoców duriana.
Wieżowce i centra handlowe zdawały się być niepoliczalne. Ale nad wszystkimi budynkami górowały widoczne z każdego punktu miasta i ułatwiające orientację w terenie dwie budowle – bliźniacze Petronas Towers oraz telewizyjna Menara Tower. Z wysokości jednego i drugiego miejsca można było spojrzeć na Kuala Lumpur i zaplanować sobie jego dalszą eksplorację.
Wśród ogrodów miasta znajdował się największy azjatycki Park Ptaków. Większość skrzydlatych mieszkańców chodziła sobie i fruwała wolno pomiędzy turystami. Niektórzy mieli ochotę na zachowanie pamiątki po gościach, jak pelikan, który wyraźnie zainteresował się okularami przeciwsłonecznymi mojego syna.
Jeszcze większą swobodę w kontaktach z ludźmi miały małpy przy hinduskiej świątyni Batu nieopodal Kuala Lumpur. Bezproblemowo wyciągały jedzenie czy picie nieuważnym odwiedzającym. Skakały po barierkach, biegały schodami i wypatrywały zdobyczy.  
W Batu Caves trafiłam na obchody wielkiego hinduskiego święta. Ogrom wiernych dodał miejscu kolorytu i jeszcze większej egzotyki, ale niestety także jazgotu muzyki i stosów śmieci. Z uczuciem ulgi wróciłam do miasta, by zjeść kolację w jednej z mnóstwa azjatyckich knajp przy Jalan Alor w centrum miasta, po czym na deser sprawić sobie kokosowe lody.

Stolica Malezji zrobiła na mnie mocne wrażenie nowoczesnego miasta o ogromnych możliwościach. Ale potem poleciałam do Singapuru…





Widok na Petronas Towers z Menara Tower



Park Ptaków


Mieszkanki okolic Batu Caves

sobota, 5 marca 2016

Marina Bay Sands - pocztówka znad krawędzi

Chłód hotelowego lobby zaczął mi już wyraźnie doskwierać. Od momentu porannego przekroczenia progu lotniska w Kuala Lumpur aż do chwili meldowania się w Hotelu Marina Bay Sands w Singapurze, nie miałam okazji być poza klimatyzowanym pomieszczeniem. Jakbym była w futurystycznym filmie, w którym życie toczy się pod kopułą chroniącą przed naturalnymi warunkami.
Wprost z wyłożonego wykładziną terminala singapurskiego lotniska, podjechałam pociągiem na stację miejskiej kolei. Stamtąd następny pociąg dowiózł mnie do linii metra. A potem metrem dostałam się do kluczowej stacji Bayfront. Wszystko było perfekcyjnie oznaczone, nieskazitelnie czyste i mocno klimatyzowane. Bayfront płynnie łączyła się z podziemnym poziomem handlowej galerii, której większość butików zajęły marki powszechnie uważane za luksusowe. Wjechałam na wyższy poziom. Przestrzeń wnętrza była tak zaskakująca, że nabrałam wątpliwości czy to już mój hotel, czy może stacja kosmiczna. 
Trzy potężne wieże hotelu Marina Bay Sands uniosły statek na wysokość 57-ego piętra. Jakby w powietrzu zawisł Titanic. Mój pokój był na piętrze 24-tym, miał szeroki balkon oddzielony szklaną taflą barierki od mini ogrodu z egzotycznymi roślinami. Rozsunęłam balkonowe drzwi tak szeroko, jak tylko było to możliwe. Wciągnęłam trzydziestostopniowe wilgotne morskie powietrze, za którym już bardzo tęskniłam. Widok zdominowany był przez gęsty zielony park, nad którym górowały futurystyczne kielichy zapożyczone z Avatara – Gardens by the Bay. W zatoce cumowała trudna do zliczenia ilość kontenerowców, które po zmroku błyszczały tysiącami świateł.  Sześćdziesiąt kilometrów stamtąd był równik, a ja byłam w bajce.
Mogę się założyć, że każdy, kto odwiedził ten hotel, zrobił to z jednego powodu – najwyżej położonego basenu świata. Każdego przywiodły tam zdjęcia krawędzi, za którą nie było już nic, a w panoramie dumnie prężyły się wieżowce ze stali i szkła, w których zapewne robiło się wielkie biznesy tego świata. Ja też chciałam mieć własną pocztówkę znad krawędzi.      
Droga na dach miała dwa etapy: wjazd windą na piętro 55-te, a następnie drugą na 57-e. Potem konieczne było otwarcie hotelową kartą bramki w obecności panującego nad sytuacją strażnika. I wówczas był on – Sky Park! Pozostawało już tylko obranie kursu na taras, do baru, na leżak, czy wprost do wody Infinity Pool!
W dole, za lewą burtą statku, połyskiwała woda zatoki Marina. Biały budynek Muzeum Sztuki i Nauki rozłożył płatki lotosu zachęcając do powąchania - z tamtej perspektywy był małym kwiatem. Maleńki Lew Merlion wypluwał fontannę wody. Wokół zatoki tłoczyły się lśniące srebrno-szare wieżowce. Dalej zresztą nie było nic innego, tyle że budynki zostały rzadziej rozstawione, a przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały drzewa. Z dziobu statku rozpościerał się widok na młyńskie koło. Imponujące rozmachem Oko Singapuru, daleko w tyle zostawiło londyńskiego krewnego. Wylegując się pośród bąbelków jacuzzi przy prawej burcie, mogłam do woli spoglądać na Ogrody przy Zatoce. 
Hotel Marina Bay Sands połączony był siecią podziemnych przejść z galerią handlową. A cóż to była za galeria! Ekskluzywne butiki, teatr, kasyno, a pomiędzy nimi kanał, którym można było płynąć gondolą niczym w Wenecji.

Zziębnięta od klimatyzowanego powietrza wolałam wyjść na zewnątrz i pobyć nad błyszczącą zatoką. Każdego wieczora, hologramowe muzyczne przedstawienie z pokazem laserowych świateł przyciągało tych, co podobnie jak ja, spełniali właśnie marzenie o Singapurze ;-)









Widok z balkonu pokoju 2464

Hotelowe lobby

Jedno z wielu wejść do galerii hadlowej

Wieczorny pokaz nad zatoką

Marzenie spełnione! :-)))



poniedziałek, 29 lutego 2016

Bali - w poszukiwaniu raju

„Mam takie samo pudełko, tylko z egzemplarzami National Geographic – miejsca, które chcę zobaczyć przed śmiercią” – powiedziała filmowa bohaterka, a ja poczułam, że właśnie wyciągnęła słowa z mojej głowy. Nie pamiętałam kiedy zrodziło się we mnie pragnienie Bali, ale z całą pewnością przypieczętowała je Julia Roberts jako Elizabeth Gilbert w „Jedz, módl się, kochaj”.
Na internetowych blogach Bali ma różne oblicza. Również tak negatywne, że nim kliknęłam na stronie Air Asia „kupuj” przy połączeniu Singapur-Denpasar, mocno zadrżała mi ręka w wahaniu. Ale przecież Bali filmowa była idylliczna, przyjazna, pełna egzotyki i miłości. Takiej Bali chciałam. I taką Bali znalazłam.  
Pierwszy raz w życiu stanęłam na południowej półkuli. Bliskość równika nie pozostawiała złudzeń już po wyjściu z lotniska w Denpasar. Wilgotność błyskawicznie dała o sobie znać na twarzy i całym ciele. Pchałam walizkę pomiędzy parującymi kałużami i czułam zawieszone w powietrzu krople wody. Obfite liście bananowców, dopiero co zlane tropikalnym deszczem, błyszczały soczystą zielenią.
Zielony był dominującym kolorem wyspy. Rośliny, mając perfekcyjne warunki, skrupulatnie wykorzystywały każdą wolną przestrzeń. Palmy przeplatały się z paprociami i krotonami. Kusiły kolorami orchidee, a biało-żółte kwiaty frangipani uwodziły oszałamiającym zapachem. Kamienne figury demonów strzegących wejść do świątyń i domów porastał zielony mech, co czyniło je jeszcze bardziej tajemniczymi. Poza miastami z zalanych wodą pól wystawały zielone ryżowe łodyżki. Pomiędzy nimi znów rosły kokosowe palmy, palmy, palmy…
Tarasy ryżowe w Tegalalang magnetyzowały swoim widokiem i długo nie pozwalały mi ruszyć się z miejsca. A trzeba przyznać, że warunki do ich kontemplacji były idealne. Knajpki położone na zboczu doliny oferowały leżakowanie na poduchach wśród zapachów kadzidełek palonych hinduskim bogom i duchom. Zapatrzona w zieloną przestrzeń, popijałam świeżo wyciśnięty sok z mango, tak gęsty, że używanie słomki sprawiało tylko kłopot.
Pobliskie Ubud oczarowało mnie nie tylko artystycznym klimatem. Mieszczący się tam Monkey Forest zamieszkiwało kilkaset makaków! Pierwsze wrażenie było pełne niepokoju. Stąpałam ścieżką pośród czmychających małp myśląc tylko o tym, by nie narazić się którejś z nich nadeptując jej na ogon… Wychodząc z lasu po trzech godzinach, byłam z małpami tak oswojona, że mijałam je niczym gołębie na płockim Rynku J
W krajobrazie Bali na każdym kroku widniały świątynie. Pocztówkowa Pura Ulun Danu Beratan powitała mnie majestatycznie spowita w mgłę. Położona w górach, nad jeziorem przyciągała deszcz, hinduskich wiernych i turystów. Gdy kilkakrotnie zostałam poproszona o pozowanie do zdjęć z indonezyjskimi rodzinami, przekonałam się jakie zainteresowanie europejski typ urody może budzić w Azji.
Rajska wyspa koniecznie powinna mieć rajską plażę. Południowa część Bali to półwysep Bukit Badung, a na nim właściwie każda droga prowadzi na plażę. Na zachodnim wybrzeżu odnalazłam Balangan Beach, gdzie gruboziarnisty jasny piasek dzieliłam z niewielką liczbą plażowiczów. W jednej z drewnianych knajpek na palach mogłam zjeść lokalne danie z ryżu – nasi campur i wpatrywać się w ogromne fale oceanu unoszące surferów.
Z kolei przy wschodnim wybrzeżu półwyspu, woda oceanu była spokojna, niemalże nieruchoma. W Nusa Dua kilometrami ciągnęły się jasne plaże, a wzdłuż nich najbardziej ekskluzywne hotele na wyspie.
Dla wszystkich zakątków Bali, bogatych czy biednych, miejskich czy wiejskich, tłumnych bardziej czy mniej, jedna rzecz była wspólna – otaczanie czcią i szacunkiem świątyń. Posągi dekorowane były szatami w biało-czarną kratę, ozdabiane czerwonymi, czy złotymi szarfami. Bóstwom składano ofiary w koszyczkach prosząc je o przychylność i palono im kadzidła. Wszystko to czyniło wyspę kolorową i niezwykle intrygującą.

Na Bali z ogromną chęcią jeszcze wrócę i przynajmniej będę już wtedy wiedziała, że taksówka z lotniska do Tanjung Benoa za dwieście tysięcy indonezyjskich rupii jest przynajmniej o pięćdziesiąt tysięcy przepłacona J


Tegalalang


Zmoknąć w tropikalnym deszczu - bezcenne :-)))

Monkey Forest Ubud

Ubud

Pura Ulun Danu Beratan



Nusa Dua









poniedziałek, 11 stycznia 2016

Siam Park - The water kingdom

Numer 1 na świecie!!! To zawsze robi wrażenie. Miałam przed laty szefa, który zwykł mawiać, że nikt nie pyta o tego, który jako drugi wbiegnie na metę, ale każdego interesuje ten, który jest numerem jeden!
I taki jest Siam Park w Costa Adeje na Teneryfie. Użytkownicy portalu Tripadvisor przyznali mu pierwsze miejsce wśród wszystkich parków wodnych świata w 2015 roku. Okazało się, że również dla mnie było to świetne miejsce na spędzenie całego dnia. I żeby było jasne – parki wodne to nie jest to, co uwielbiam najbardziej. Ale ponieważ najczęściej podróżuję w towarzystwie dwóch facetów, z których jeden reprezentuje moje pokolenie, a drugiego osobiście urodziłam i jest już nastolatkiem, testuję z nimi każdy napotkany podczas urlopu park wodny.
Kompleks, jak sugerowała nazwa, zaprojektowany został w tajskim stylu. Nawet sklepy z pamiątkami umiejscowiono na pomostach nad jeziorem i nazwano Floating Market na wzór pływających targowisk z Tajlandii. Od wejścia witały mnie pluskające w jeziorze morskie lwy, znane także jako kalifornijskie uchatki. Cały obszar wybudowano z ogromnym poczuciem estetyki i z wyjątkową dbałością o szczegóły. Wszystko tonęło wśród tropikalnych roślin, które bujnie rozrosły się od mojej poprzedniej wizyty pięć lat wcześniej. Spośród trzynastu wodnych atrakcji, jedne subtelnie wywoływały uczucie relaksu, inne mocno przyspieszały rytm serca. Ślizgawki były bardzo różnorodne - przygotowane do zjazdów indywidualnych, w parach lub rodzinnych w pontonach maksymalnie czteroosobowych. Biała, piaszczysta plaża nad falującym „morzem” zachęcała do relaksu.
Lazy river, nazwana tam Mai Thai River, była całkowicie daleka od klasycznych rzeczek w większości parków wodnych. Oprócz standardowego pływania pod mostkami, czy w pobliżu wodospadów, oferowała niespodzianki. W pewnym momencie znalazłam się na taśmie wciągającej w górę napompowane, żółte koło, w którym leżałam, by po chwili wśród rozbryzgującej się wody pokonywać spływające w dół zakręty. Biała rynna prowadziła prosto do tunelu. Spływ zwolnił i stał się leniwy po to, bym mogła dostrzec gdzie wpłynęłam. Żółte koło sunęło delikatnym strumieniem po dnie przezroczystego podwodnego tunelu. W wodzie wokół tunelu majestatycznie pływały rekiny…

Na dnie zbiornika znajdowała się jeszcze jedna rura, ale biegnąca poprzecznie. Jej wnętrze było finałem zjazdu z najbardziej reklamowanej atrakcji Siam Parku. Tower of Power miała nachylenie ślizgawki tak kolosalne, że sama obserwacja osób, które się na nią zdecydowały przyprawiała moje nagrzane słońcem ciało o gęsią skórkę. Pomyślałam wtedy, że z tej pokusy korzysta ta sama grupa osób, która wybiera skoki na bungee. Ja jestem poza tą grupą J 
Nie przetestowałam atrakcji Siam Parku w stu procentach, ale uwielbiam go za kolory, za rośliny, za bajkowy klimat i za tę na każdym kroku wyczuwalną atmosferę dziecięcej beztroski! Zdecydowanie uważam, że czytelnicy Tripadvisor mieli rację – to numer 1 na świecie!

Mai Thai River

The floating market

The Dragon

Siam beach

Tower of Power