Kuala Lumpur
po przetłumaczeniu z malajskiego brzmi już nieco mniej intrygująco i oznacza
„błotniste ujście”. Gdy odwiedziłam je w sezonie monsunów, równikowy klimat sprowadzał
do otoczonego górami miasta gwałtowne ulewy. Na szczęście trwały bardzo krótko,
a pozostawione po deszczu kałuże schły błyskawicznie w 30-stopniowej
temperaturze i żadnego błota nie doświadczyłam. Wręcz przeciwnie.
Miasto było
czyste i bardzo nowoczesne. Gęsto zabudowane wieżowcami, siecią komunikacji i
nadziemnymi przejściami, które częściowo były odzwierciedleniem dolnych
chodników. To tak, jakby można się było poruszać po centrum miasta na dwa
sposoby – chodnikiem lub kładką zbudowaną kilka metrów wyżej. Wszystkie
przejścia, sklepy i restauracje wypełniali ludzie.
Muzułmańskie
Malajki, dla zakrycia włosów skrupulatnie okalały twarze kolorowymi chustami,
które zalotnie spinały błyszczącymi broszkami. Arabki szczelnie zakrywały się
czernią, by dla świata pozostawić jedynie oczy silnie obrysowane czarną kredką oraz
buty, które niejednokrotnie okazywały się New Balance’ami o krzykliwych
barwach. Hinduski ubrane w kolorowe sari już z daleka błyszczały biżuterią –
złotą lub w złotym kolorze. Filigranowe, wypielęgnowane Japonki w krótkich sukienkach
i na wysokich obcasach chroniły się przed słońcem pod rondami kapeluszy. A
blondwłose Europejki nawet w takiej nowoczesnej i wieloetnicznej metropolii bywały
proszone o wspólne zdjęcie.
Miasto
huczało życiem. Samochody jeździły ciurkiem, pociągi nieustannie mknęły po
swojej jednej szynie wiszącej nad ulicami. Powietrze unosiło przeróżne zapachy – przyciągało aromatem azjatyckich
kuchni, a odpychało wonią owoców duriana.
Wieżowce i
centra handlowe zdawały się być niepoliczalne. Ale nad wszystkimi budynkami
górowały widoczne z każdego punktu miasta i ułatwiające orientację w terenie
dwie budowle – bliźniacze Petronas Towers oraz telewizyjna Menara Tower. Z
wysokości jednego i drugiego miejsca można było spojrzeć na Kuala Lumpur i
zaplanować sobie jego dalszą eksplorację.
Wśród
ogrodów miasta znajdował się największy azjatycki Park Ptaków. Większość
skrzydlatych mieszkańców chodziła sobie i fruwała wolno pomiędzy turystami. Niektórzy
mieli ochotę na zachowanie pamiątki po gościach, jak pelikan, który wyraźnie zainteresował
się okularami przeciwsłonecznymi mojego syna.
Jeszcze
większą swobodę w kontaktach z ludźmi miały małpy przy hinduskiej świątyni Batu
nieopodal Kuala Lumpur. Bezproblemowo wyciągały jedzenie czy picie nieuważnym
odwiedzającym. Skakały po barierkach, biegały schodami i wypatrywały zdobyczy.
W Batu Caves
trafiłam na obchody wielkiego hinduskiego święta. Ogrom wiernych dodał miejscu
kolorytu i jeszcze większej egzotyki, ale niestety także jazgotu muzyki i
stosów śmieci. Z uczuciem ulgi wróciłam do miasta, by zjeść kolację w jednej z
mnóstwa azjatyckich knajp przy Jalan Alor w centrum miasta, po czym na deser
sprawić sobie kokosowe lody.
Stolica
Malezji zrobiła na mnie mocne wrażenie nowoczesnego miasta o ogromnych
możliwościach. Ale potem poleciałam do Singapuru…
Widok na Petronas Towers z Menara Tower |
Park Ptaków |
Mieszkanki okolic Batu Caves |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz