czwartek, 31 grudnia 2015

Święta i Nowy Rok po hiszpańsku

Ale jak to? Mikołaj nie przynosi prezentów??? Otóż nie przynosi. No bo kto dwa tysiące lat temu przybył z darami? Trzej Królowie przecież. I to oni właśnie jako Los Reyes Magos przynoszą Hiszpanom prezenty 6-go stycznia. Naturalnie tylko tym grzecznym, bo niegrzeczni dostają worek węgla, który zwykle i tak okazuje się czekoladkami. Dzień wcześniej królewska kawalkada wjeżdża do miasta na wielbłądach lub na platformach, a towarzyszą im postaci znane z bajek i mediów. Po paradzie dzieci przygotowują w domu na stole mleko, słodycze i likier dla spragnionych królów, a dla wielbłądów wodę. Rankiem odkrywają, że rzeczy te zniknęły, a pod choinką znajdują prezenty. Tego dnia w hiszpańskich domach je się Roscón de Reyes – ciasto z nadzieniem, w którym ukryta jest figurka. Komu trafi się kawałek z figurką, ten kupuje kolejne ciasto.
W hiszpańską Wigilię, nazywaną Nochebuena, kolacja zaczyna się około godziny 22-giej. Na stole króluje baranina lub prosię i owoce morza, ewentualnie zjada się kurczaka, a popija się to wszystko musującym winem. Na deser są świąteczne słodycze – podstawą jest Turrón występujący w kilkunastu odmianach. 25-go grudnia rodziny spotykają się na wspólnym obiedzie, ale 26-ty to już zwykły dzień w przeciwieństwie do świąt po polsku.
Warto mieć się na baczności 28-ego grudnia w El Día de los Santos Inocentes, bo to dzień robienia dowcipów ;-)
Wyjątkowo fartownie wchodzą w Nowy Rok ci, którzy stali się zwycięzcami świątecznej loterii. Losy Lotería de Navidad można kupować przez cały rok, a kto zgarnie główną wygraną w kwocie 4-ech milionów euro (!) okazuje się 22 grudnia. Mieszkańcy całego kraju, od deszczowej północnej Galicji po słoneczne Wyspy Kanaryjskie, śledzą przez kilka godzin przed telewizorami jakie kulki wypadną z losującej maszyny i jakie numery odśpiewają dzieci przygotowujące się do tego zadania przez cały rok. Gigantyczny bęben El Gordo łączy Hiszpanów, którzy potrafią całymi miasteczkami składać się na losy skomplikowanej loterii.

A w jaki sposób zapewnić sobie fartowny cały kolejny rok? Sprawa jest prosta. Koniecznie w sylwestrową noc – Nochevieja – trzeba mieć na sobie coś czerwonego! Tuż przed godziną dwunastą, zgodnie z dwunastoma uderzeniami zegara należy zjeść dwanaście winogron. Dla tych, co się przy tej czynności nie zakrztuszą i nie udławią – Szczęśliwy Nowy Rok gwarantowany! I takiego właśnie Nowego 2016 Roku Wam wszystkim życzę, mając na sobie sukienkę krwistą jak muleta torreadora ;-)

Turron i winogrona podczas świątecznego spotkania w Akademii Języka i Kultury Hiszpańskiej Caramba w Płocku.
 

Świąteczne dekoracje na drzewach Puerto de la Cruz na Teneryfie.

Navidad w Playa de las Americas na Teneryfie.

Iluminacje Santa Cruz - stolicy Teneryfy.

¡Feliz Año Nuevo!


sobota, 12 grudnia 2015

Teneryfa - alternatywa dla zimowej Gwiazdki

Grube ziarna złotego, saharyjskiego piasku bezwładnie przesypywały się przez moje palce. Leżałam na plecach zupełnie nie dbając o to, że będę miała pełne tego piasku włosy i wszystko inne. Zanurzałam dłonie w drobinach ciepłej plaży, chwytałam je w garście, by po chwili puścić je swobodnie z powiewem wiatru. Podzwrotnikowe słońce raz po raz pozwalało mi na uchylenie powiek. Znikało na moment za białym obłokiem, który niesiony podmuchem powietrza szybko zmieniał położenie. Wtedy znów odsłaniał promienie, a ja zamykałam oczy, by wsłuchać się w ocean rozbijający się z impetem o falochron.
Kilkanaście minut wcześniej przyglądałam się plaży Las Teresitas z wysokiej skarpy, gdzie zaprowadziła mnie wijąca się zboczem serpentyna asfaltowej drogi. Od urwiska oddzielały mnie poszarpane skały, spomiędzy których wyrastały wysokie, kolczaste opuncje. W dole rozpościerała się szeroka, żółta plaża. Swój kolor zawdzięczała piaskowi przywiezionemu tu przez człowieka z afrykańskiej pustyni. Woda, przy brzegu turkusowa, przechodziła dalej w ciemnoniebieską.
Zbocza gór miały przyjemny zielony odcień, którym jasno dawały do zrozumienia, że każdego ranka skrapiane były deszczem. Gdy byłam w tym miejscu poprzednim razem, w pełni lata, pagórki wyglądały na brunatne i suche. W grudniu okolica nabrała zdecydowanych barw. Biało-pastelowe ściany domów miejscowości San Andres odbijały się od zielonej poświaty. W dali, za cyplem, majaczyły budynki stolicy wyspy – Santa Cruz, ale nawet z tamtej odległości bez trudu mogłam dostrzec biały budynek Auditorio de Tenerife.
Wyspa tryskała soczystą zielenią w miejskich parkach. Ze spojrzeniami przechodniów flirtowały czerwone liście betlejemskiej gwiazdy ożywiające każdy trawnik. Kolorowe bombki i sznury lampek ozdabiały palmowe aleje. Główne place miejskie, zwykle te przed urzędami, wypełniały świąteczne szopki. Ale zgodnie z hiszpańską tradycją były to całe sceny biblijne z figurami postaci i zwierząt naturalnej wielkości. Mogłam w taką szopkę wejść, by przechadzać się pomiędzy jej bohaterami. Świat błyszczał rozsiewając świąteczny, beztroski nastrój.

Powietrze wraz z delikatną bryzą unosiło zapach oceanu. Zimę porzuciłam tysiące kilometrów stamtąd, by śnieg dostrzegać jedynie na szczycie wulkanu El Teide. Czy to naprawdę czas Świąt Bożego Narodzenia? – zapytałam samą siebie w myślach i jednocześnie roześmiałam się na głos, bo doskonale znałam odpowiedź. Tak, mogłabym tam zamieszkać. Teneryfa to moje miejsce na Ziemi.






Pico del Teide - najwyższy szczyt Hiszpanii.

czwartek, 10 grudnia 2015

Madryt - miasto Almodovara

„Czy ja cię dobrze zrozumiałam???” – dziewczyna z Austrii na kursie hiszpańskiego dla obcokrajowców była wyraźnie poruszona. Nim złożyła w zdanie kolejne słowa, jeszcze szerzej otworzyła oczy. „Przyjechałaś do Madrytu z powodu filmów Almodovara???” – zapytała przyglądając mi się badawczo w poszukiwaniu oznak szaleństwa. Tak – odpowiedziałam.  A co w tym dziwnego? Takie właśnie miałam marzenie.
Fascynacja kinem Almodovara sprawiła, że nie patrzyłam na to miasto jak na kolejną europejską stolicę, czy następną metropolię zwiedzaną według wskazówek przewodnika. Spacerowałam ulicami hiszpańskiej stolicy prowadzona śladami filmowych bohaterek, ale też samego reżysera.
W każdym hiszpańskim mieście znajduje się Plaza de España. W Madrycie to bardzo duża prostokątna przestrzeń, gdzie w upalny dzień można skryć się w cieniu drzewa, przysiąść  na ławce lub ochłodzić przy fontannie. Próżno tam jednak szukać spokoju i wyciszenia, bo w centrum placu na bardzo wysokim cokole usadowił się Hiszpan najsłynniejszy ze słynnych. Jakby tego było mało, towarzyszył mu konno, stworzony przez niego marzyciel wraz ze swym giermkiem. Prawdopodobnie każdy turysta będący w Madrycie odwiedzał to miejsce pozując do zdjęć z Cervantesem, Don Kichotem i Sancho Pansą. Od wschodu do zachodu słońca przez plac przelewała się fala fotografów.
Ale wystarczyło wybrać biegnącą od niego boczną uliczkę, przy której pozornie nie było nic atrakcyjnego. Jednak miłośnik kina mógł uchwycić tam wzrokiem szyld Osiem i pół. Dlaczego właśnie tyle? Osiem i pół nakręcił Fellini i stało się częścią historii kina. Zatem idealnie nadawało się na nazwę księgarni i kawiarni filmowej w jednym przy Calle de Martín de los Heros w Madrycie. Z wypiekami na twarzy pchnęłam drzwi.
Od samego wejścia, wnętrze uderzyło we mnie taką ilością bodźców, że nie wiedziałam co w pierwszej kolejności mam obdarzyć moją uwagą. Ze ścian spoglądał Marcello Mastroianni. Humphrey Bogart, jak zawsze spokojny, patrzył w zaskoczone oczy Ingrid Bergman. Audrey Hepburn beztrosko pląsała po Rzymie w towarzystwie Gregory Pecka. Klasyka. Niemalże po sam sufit ściany wypełniały rzędy książek poświęcone magii kina. Znalazło się jednak miejsce na bar. Obok stało kilka niewielkich stolików z blatami ozdobionymi wizerunkami cyfr, jakie dawniej następowały po sobie zwiastując rozpoczęcie kinowego seansu. Nad barem wisiał filmowy plakat oskarowego Wszystko o mojej matce, na którym widniał autograf samego reżysera! Słowa wypisane dłonią Almodovara znalazłam jeszcze w kilku innych miejscach na ścianach. Za każdym razem odkrycie wywoływało na mojej twarzy uśmiech zadowolenia, co nie umknęło uwadze sprzedawcy-barmana. Wspomniał w rozmowie, że Almodóvar czasem do nich wpada, gdy przychodzi oglądać filmy w kinie naprzeciwko.
Po drugiej stronie ulicy, fasada budynku biła w oczy jaskrawymi kolorami, sugerując, że miejsce pozbawione jest nudy i banału. Kino Renoir przyciągało wytrawnego widza filmami wyświetlanymi w oryginalnym języku, co w Hiszpanii nie jest takie oczywiste.

Wzdłuż ulicy, pomiędzy przeciętnymi chodnikowymi płytami, umieszczono płyty wyjątkowe, układające się w Aleję Gwiazd hiszpańskiego kina. Wśród nich była gwiazda Mistrza – Pedro Almodovara. 








niedziela, 6 grudnia 2015

Pica Pau - najlepsze ryby w Mindelo

Gdzie do diabła jest ta knajpa??! Już drugi raz przemierzałam trasę rozglądając się na boki. Skręciłam przy wieży Belem z głównej drogi w kierunku bazaru w poszukiwaniu miejsca na kolację, które dzień wcześniej poleciła mi przypadkowo spotkana polska pilotka wycieczek.  Za dnia wszystko było oczywiste. Na targu, pośród bananowych stosów przechadzały się kupujące i sprzedające kobiety, nierzadko z dziećmi na plecach. Budynki miały kolory, a napisy, choć portugalskie, to jednak czytelne i wiele ułatwiały. Niestety, noc zatarła szczegóły. Boczne uliczki Mindelo tonęły w mroku. Gdzieniegdzie z okien sączyło się światło i głos Cesarii Evory w melancholijnych dźwiękach morny – muzyki Wysp Zielonego Przylądka. Potykając się o nierówny bruk dostrzegłam szyld Pica Pau. Wreszcie!
Do środka prowadziły dwa wejścia, wybrałam pierwsze z brzegu i okazało się, że bardzo słusznie. Wnętrze podzielono ścianą na dwie części, z których jedna mieściła bar z jedzeniem na wynos, a drugą nazwano restauracją. Zaledwie trzy stoliki stały w miniaturowym wnętrzu. Bladozielona i piaskowa farba na ścianach zapewne pamiętała portugalskie panowanie, a muszę dodać, że jesteśmy równolatkami – kabowerdyjska niepodległość i ja. Ściany pooblepiane były dawno wyblakłymi zdjęciami i plakatami. Pomimo mnogości obrazków, mój wzrok błyskawicznie wychwycił wizerunek jachtu z napisem Fryderyk Chopin. Dziesiątki wiszących wokół karteczek z wypisanymi odręcznie opiniami różnojęzycznych gości, gromadziły warstwy kurzu. Miałam wrażenie, że kiedy będę tu jadła, coś z pewnością spadnie mi do talerza i poczułam ochotę zrezygnowania z tego miejsca. Ale przecież ci wszyscy ludzie nie mogli się mylić. Prawdopodobnie nie bez przyczyny bywała tu także regularnie rodaczka pilotka. Zostałam.
Właściciel knajpy mimo zaawansowanego wieku poruszał się dziarsko. Miał siwy zarost i pooraną twarz, może chodził z Cesarią do szkoły…? Z zaangażowaniem i po kreolsku polecał specjalności kuchni. Przypomniałam sobie moją poranną wizytę na rybnym targowisku i pomyślałam, że cokolwiek wybiorę, to z pewnością będzie to świeże, bo jeszcze tego ranka pływało w wodach Atlantyku. Szybka decyzja okazała się bardzo roztropna, bo chwilę później salkę wypełniła gwarna niemiecka grupa, która zamierzała skutecznie wypełnić kucharzowi czas.

Oczekiwanie na kolację umilone delikatnymi tonami gitary nie trwało zbyt długo. Młodziutka kelnerka o pełnych afrykańskich kształtach przyniosła mi równie pełny owalny talerz. Harmonijna kompozycja różowej ryby, soczystych pomidorów i błyszczącej zielonej sałaty była całkowitym zaprzeczeniem otaczającej mnie przestrzeni. Smak tłumaczył wielojęzyczny zachwyt kuchnią Pica Pau na wyspie São Vicente, zapisany na wszystkich tych poprzylepianych wokół mnie kartkach.


Mindelowska wieża Belem jest repliką lizbońskiej.




wtorek, 1 grudnia 2015

Khao San - osławiona ulica Bangkoku

Karaluchy przycupnęły w równym rzędzie na metalowej tacce. Przyprawione, przyprażone trwały w oczekiwaniu na odważnego smakosza w towarzystwie pasikoników, larw i skorpionów. Choć gotowe do przekąszenia, zajmowały się głównie pozowaniem do zdjęć, za co pani kucharka skrupulatnie pobierała opłatę. Krewni robaków, mieszkający na ulicy, skryli się w szczelinach Khao San przed międzynarodowymi stopami przechodniów, uzbrojonymi w klapki-japonki.
Urlopowicze, podróżnicy, globtroterzy przemierzali ulicę w obydwu kierunkach, by przysiąść w którejś z knajp, albo też wprost na krawężniku, o ile było miejsce. Wielu zatrzymywało się przy ulicznych przewoźnych garkuchniach, by po chwili zajadać świeżo przyrządzonego pad thaia. Zapach ryżowego makaronu, wzbogaconego krewetkami, kalmarami, kawałkami ośmiornic i wyostrzonego orientalnymi przyprawami unosił się w powietrzu i wabił tych, którzy nadal byli przed kolacją.
Stragany pełne dopiero co pokrojonych egzotycznych owoców kusiły podniebienie obietnicą kolejnej przyjemności. Nagrzane powietrze uniosło aromat soczystego żółtego mango i nie pozostawiło mnie na niego obojętną.
Kulinarna oferta mobilnych kramów przeplatała się z tekstylną. Stosy bawełnianych koszulek, ozdobionych słusznymi przesłaniami typu „I don’t need google, my wife knows everything”, ścigały się o klienta ze zwiewnymi spodniami z motywem azjatyckich słoni.
Budynki po obydwu stronach ulicy przyciągały neonami hosteli, salonów tatuażu, tajskiego masażu i sklepów z bibelotami. W bezmiarze pamiątek najliczniej występował budda w przeróżnych swoich wcieleniach.
Ulica, podobno bardzo krótka, zdawała się nie mieć końca. Trudno mi było przejść przez nią płynnie. Przy tak wielu rzeczach miałam ochotę się zatrzymać, by pooglądać, dotknąć, powąchać, czy spróbować. Do tego raz po raz pomiędzy spacerowiczami przeciskały się skutery i tuk-tuki. Tylko taksówki w krzykliwym kolorze fuksji, zaniechały przebijania się pomiędzy ludźmi i czekały na skrajach Khao San.

Tam, w Bangkoku, zrozumiałam co naprawdę oznacza określenie „życie toczy się na ulicy”.  







niedziela, 29 listopada 2015

Puerta del Sol - centrum Madrytu

¿Está en el centro la calle de Alcalá? – od lat przechowywałam w pamięci zdanie z mojej pierwszej książki do hiszpańskiego. Tamtego dnia zdałam sobie sprawę z tego jak infantylnie to brzmiało, gdy autor podręcznika pytał Miguela czy ulica Alcala znajduje się w centrum. Oto podnosząc głowę spoglądałam na róg odrestaurowanej kamienicy. Patrzyłam na kolorowo zdobioną tabliczkę z napisem Calle de Alcala. Mimo zgiełku, na chwilę oddałam się refleksji, uśmiechnęłam do własnych myśli, po czym poszłam dalej, a raczej popłynęłam z tłumem. 
Weszłam na Puerta del Sol, słońce prażyło niemiłosiernie, więc  nazwa placu okazała się słusznie mu nadana. Od razu spotkałam niedźwiedzia zajadającego owoce z drzewa poziomkowego. Metalową piętę miał szalenie błyszczącą, wypolerowaną dłońmi ludzi, którzy pragną przywieźć z Madrytu szczęście.
Plac wydawał się prostokątny, ale jednak budynki po prawej stronie ustawione były na linii łuku. Pośrodku tryskały dwie fontanny, dające chwilowe uczucie orzeźwienia. Pomiędzy nimi usadowił się na koniu hiszpański król, by na wszystko spoglądać z wysoka. Obok stała nowoczesna, szklana, ale lekka od falującego kształtu bryła stacji metra Sol. Ulice odchodzące pomiędzy kamienicami  we wszystkich kierunkach były pełne ludzi, gwaru i oczywiście słońca.

Na najważniejszym dla tego miejsca budynku – poczty, powiewały czerwono-żółte flagi. Tuż przy wejściu do niej, na chodniku było to miejsce, dla którego tam przyszłam. Marmurowa mapa Półwyspu Iberyjskiego z oznaczonym kilometrem zerowym – główny punkt placu, środek miasta i centrum kraju – tam zaczyna się Hiszpania.

Puerta de Sol zaskakuje liczbą odwiedzających o każdej porze dnia i nocy.