wtorek, 1 grudnia 2015

Khao San - osławiona ulica Bangkoku

Karaluchy przycupnęły w równym rzędzie na metalowej tacce. Przyprawione, przyprażone trwały w oczekiwaniu na odważnego smakosza w towarzystwie pasikoników, larw i skorpionów. Choć gotowe do przekąszenia, zajmowały się głównie pozowaniem do zdjęć, za co pani kucharka skrupulatnie pobierała opłatę. Krewni robaków, mieszkający na ulicy, skryli się w szczelinach Khao San przed międzynarodowymi stopami przechodniów, uzbrojonymi w klapki-japonki.
Urlopowicze, podróżnicy, globtroterzy przemierzali ulicę w obydwu kierunkach, by przysiąść w którejś z knajp, albo też wprost na krawężniku, o ile było miejsce. Wielu zatrzymywało się przy ulicznych przewoźnych garkuchniach, by po chwili zajadać świeżo przyrządzonego pad thaia. Zapach ryżowego makaronu, wzbogaconego krewetkami, kalmarami, kawałkami ośmiornic i wyostrzonego orientalnymi przyprawami unosił się w powietrzu i wabił tych, którzy nadal byli przed kolacją.
Stragany pełne dopiero co pokrojonych egzotycznych owoców kusiły podniebienie obietnicą kolejnej przyjemności. Nagrzane powietrze uniosło aromat soczystego żółtego mango i nie pozostawiło mnie na niego obojętną.
Kulinarna oferta mobilnych kramów przeplatała się z tekstylną. Stosy bawełnianych koszulek, ozdobionych słusznymi przesłaniami typu „I don’t need google, my wife knows everything”, ścigały się o klienta ze zwiewnymi spodniami z motywem azjatyckich słoni.
Budynki po obydwu stronach ulicy przyciągały neonami hosteli, salonów tatuażu, tajskiego masażu i sklepów z bibelotami. W bezmiarze pamiątek najliczniej występował budda w przeróżnych swoich wcieleniach.
Ulica, podobno bardzo krótka, zdawała się nie mieć końca. Trudno mi było przejść przez nią płynnie. Przy tak wielu rzeczach miałam ochotę się zatrzymać, by pooglądać, dotknąć, powąchać, czy spróbować. Do tego raz po raz pomiędzy spacerowiczami przeciskały się skutery i tuk-tuki. Tylko taksówki w krzykliwym kolorze fuksji, zaniechały przebijania się pomiędzy ludźmi i czekały na skrajach Khao San.

Tam, w Bangkoku, zrozumiałam co naprawdę oznacza określenie „życie toczy się na ulicy”.  







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz