Gdzie do diabła jest ta knajpa??! Już drugi raz przemierzałam
trasę rozglądając się na boki. Skręciłam przy wieży Belem z głównej drogi w
kierunku bazaru w poszukiwaniu miejsca na kolację, które dzień wcześniej
poleciła mi przypadkowo spotkana polska pilotka wycieczek. Za dnia wszystko było oczywiste. Na targu,
pośród bananowych stosów przechadzały się kupujące i sprzedające kobiety,
nierzadko z dziećmi na plecach. Budynki miały kolory, a napisy, choć
portugalskie, to jednak czytelne i wiele ułatwiały. Niestety, noc zatarła
szczegóły. Boczne uliczki Mindelo tonęły w mroku. Gdzieniegdzie z okien sączyło
się światło i głos Cesarii Evory w melancholijnych dźwiękach morny – muzyki
Wysp Zielonego Przylądka. Potykając się o nierówny bruk dostrzegłam szyld Pica
Pau. Wreszcie!
Do środka prowadziły dwa wejścia, wybrałam pierwsze z
brzegu i okazało się, że bardzo słusznie. Wnętrze podzielono ścianą na dwie
części, z których jedna mieściła bar z jedzeniem na wynos, a drugą nazwano
restauracją. Zaledwie trzy stoliki stały w miniaturowym wnętrzu. Bladozielona i
piaskowa farba na ścianach zapewne pamiętała portugalskie panowanie, a muszę
dodać, że jesteśmy równolatkami – kabowerdyjska niepodległość i ja. Ściany
pooblepiane były dawno wyblakłymi zdjęciami i plakatami. Pomimo mnogości
obrazków, mój wzrok błyskawicznie wychwycił wizerunek jachtu z napisem Fryderyk
Chopin. Dziesiątki wiszących wokół karteczek z wypisanymi odręcznie opiniami
różnojęzycznych gości, gromadziły warstwy kurzu. Miałam wrażenie, że kiedy będę
tu jadła, coś z pewnością spadnie mi do talerza i poczułam ochotę zrezygnowania
z tego miejsca. Ale przecież ci wszyscy ludzie nie mogli się mylić. Prawdopodobnie
nie bez przyczyny bywała tu także regularnie rodaczka pilotka. Zostałam.
Właściciel knajpy mimo zaawansowanego wieku poruszał się
dziarsko. Miał siwy zarost i pooraną twarz, może chodził z Cesarią do szkoły…?
Z zaangażowaniem i po kreolsku polecał specjalności kuchni. Przypomniałam sobie
moją poranną wizytę na rybnym targowisku i pomyślałam, że cokolwiek wybiorę, to
z pewnością będzie to świeże, bo jeszcze tego ranka pływało w wodach Atlantyku.
Szybka decyzja okazała się bardzo roztropna, bo chwilę później salkę wypełniła
gwarna niemiecka grupa, która zamierzała skutecznie wypełnić kucharzowi czas.
Oczekiwanie na kolację umilone delikatnymi tonami gitary nie
trwało zbyt długo. Młodziutka kelnerka o pełnych afrykańskich kształtach
przyniosła mi równie pełny owalny talerz. Harmonijna kompozycja różowej ryby,
soczystych pomidorów i błyszczącej zielonej sałaty była całkowitym
zaprzeczeniem otaczającej mnie przestrzeni. Smak tłumaczył wielojęzyczny zachwyt
kuchnią Pica Pau na wyspie São Vicente, zapisany na wszystkich tych poprzylepianych
wokół mnie kartkach.
Cudne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńBo miejsce cudne :-) Dziękuję!
Usuń