Rdzawoczerwona
ziemia jeszcze silniej płonęła, gdy patrzyłam na nią przez ciemne okulary.
Absolutnie konieczne w warunkach, gdy żadna chmura nie zasłaniała słońca, a
niebo eksplodowało nieskazitelnym lazurem. Byłam na wysokości około dwóch
tysięcy metrów n.p.m., a chmury zawisły znacznie niżej. Intensywna barwa
wyplutych przez wulkan głazów sugerowała, że wciąż płoną, miałam wrażenie, że
ziemia goreje i nagrzewa powietrze. Ale przecież tak być nie mogło. Jadąc tutaj,
z każdym górskim zakrętem, wskazanie temperatury na samochodowym wyświetlaczu
spadało wraz z osiąganiem większej wysokości. Po warstwie spowitych w gęstej
mgle krzewów, po paśmie wielkich sosen z długimi igłami wyrastających na
skalistych zboczach, wjechałam na księżyc. I wystarczyło opuścić samochód, by
zimny wiatr porwał włosy i smagał twarz, a zgrabiałe palce zniechęcił do
naciskania migawki. Było jasne, że ziemia zastygła dawno temu, na tyle dawno,
że pomimo jej niegościnnej suchości, gdzieniegdzie porosły ją niewielkie
rośliny, ale bardziej szare, niż zielone. Dreszcz przemknął mi po plecach, gdy
pomyślałam jak upiornie musi być tam nocą. Upiornie? A może raczej
romantycznie, kiedy nie widać niczego oprócz rozgwieżdżonego nieba?
Magnetyzujący
El Teide, odnajdywany wzrokiem z każdego zakątka wyspy, był już tak blisko. Byłam
w tamtym miejscu już wcześniej dwukrotnie, do tego widziałam zarys wulkanu z
Gran Canarii i z La Gomery, ale za każdym razem wrażenie wyjątkowości El Teide
było równie silne.
Poprzednim
razem, gdy przyjechałam na Teneryfę również w środku zimy, wiejący wiatr
unieruchomił kolejkę linową na wiele tygodni. Wielkie czułam zatem zadowolenie,
gdy z daleka dostrzegłam dwa maleńkie wagoniki przesuwające się wzdłuż zbocza
wulkanu. Wkrótce okazało się, że podobne zadowolenie odczuł również wielojęzyczny
sznur ludzi, wijący się długą serpentyną w kolejce po bilety... Tamtego dnia,
znalezienie się prawie na szczycie Hiszpanii skusiło wiele osób. I może to
„prawie” spowodowało, że część z nich nie do końca doceniła wysokość ;-)
Miałam na
sobie trekkingowe buty, spodnie bojówki, sweter i puchową kurtkę – Kanary Kanarami,
ale zima w żadnych górach przyjazna nie bywa. Według informacji przy kasie, w
górnej stacji kolejki na wysokości 3555 m n.p.m. (czyli 163 m poniżej
wierzchołka), temperatura powietrza osiągała zawrotne dwa stopnie Celsjusza. Z
powodu zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu, mogły pojawić się trudności z
oddychaniem. Wokół mnie z łatwością można było wyłapać wzrokiem osoby w
krótkich spodenkach i sandałach. Stojące przede mną dwie wyjątkowe głośne
rodziny, sugerowały natężeniem rozmowy z jakiego południowoeuropejskiego kraju
pochodzą. Ale język, tak przecież oczywisty do rozróżnienia, nie brzmiał
melodyjnie jak piosenki wyśpiewywane przez Ala i Rominę, miał w sobie jakąś
szorstką nutę. Mężczyzna z imponujących rozmiarów lustrzanką, która o wiele
bardziej obciążała mu brzuch niż szyję, palił jednego papierosa za drugim, czym
wytrwale pracował na swoje łóżko na oddziale kardiologicznym.
Socjologiczne
obserwacje i kawiarniane wi-fi ze stacji kolejki hulające nawet na zewnątrz
sprawiły, że czas oczekiwania na przejazd minął mi całkiem znośnie.
Wagonik
sunął po linie zaledwie osiem minut, ale mijanie każdego przęsła było
odczuwalnym uskokiem i wywoływało w brzuchu wrażenia jak z karuzeli.
Silny ziąb
po wielokroć zrekompensowały widoki z góry. Ścieżka wiodąca zboczem wulkanu
była oblodzona w ocienionych miejscach, a niektóre wulkaniczne kamienie
chybotały się, więc trzeba było uważnie stawiać kroki. Mniejsza ilość tlenu
wpływała na tempo oddechu i dawała o sobie znać lekkimi zawrotami głowy.
Promienie słońca ostro odbijały się od białego puchu spowijającego górę dużo
poniżej moich stóp. Miały być białe święta? Oto są! – pomyślałam w tamtym
momencie. Na El Teide śnieżnobiałe chmury, w Puerto de la Cruz śnieżnobiała
kipiel fal rozbijających się o czarne wulkaniczne skały. I jak miałabym nie
uwielbiać Teneryfy?
Na zboczu El Teide - 2005 vs 2015 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz