sobota, 5 marca 2016

Marina Bay Sands - pocztówka znad krawędzi

Chłód hotelowego lobby zaczął mi już wyraźnie doskwierać. Od momentu porannego przekroczenia progu lotniska w Kuala Lumpur aż do chwili meldowania się w Hotelu Marina Bay Sands w Singapurze, nie miałam okazji być poza klimatyzowanym pomieszczeniem. Jakbym była w futurystycznym filmie, w którym życie toczy się pod kopułą chroniącą przed naturalnymi warunkami.
Wprost z wyłożonego wykładziną terminala singapurskiego lotniska, podjechałam pociągiem na stację miejskiej kolei. Stamtąd następny pociąg dowiózł mnie do linii metra. A potem metrem dostałam się do kluczowej stacji Bayfront. Wszystko było perfekcyjnie oznaczone, nieskazitelnie czyste i mocno klimatyzowane. Bayfront płynnie łączyła się z podziemnym poziomem handlowej galerii, której większość butików zajęły marki powszechnie uważane za luksusowe. Wjechałam na wyższy poziom. Przestrzeń wnętrza była tak zaskakująca, że nabrałam wątpliwości czy to już mój hotel, czy może stacja kosmiczna. 
Trzy potężne wieże hotelu Marina Bay Sands uniosły statek na wysokość 57-ego piętra. Jakby w powietrzu zawisł Titanic. Mój pokój był na piętrze 24-tym, miał szeroki balkon oddzielony szklaną taflą barierki od mini ogrodu z egzotycznymi roślinami. Rozsunęłam balkonowe drzwi tak szeroko, jak tylko było to możliwe. Wciągnęłam trzydziestostopniowe wilgotne morskie powietrze, za którym już bardzo tęskniłam. Widok zdominowany był przez gęsty zielony park, nad którym górowały futurystyczne kielichy zapożyczone z Avatara – Gardens by the Bay. W zatoce cumowała trudna do zliczenia ilość kontenerowców, które po zmroku błyszczały tysiącami świateł.  Sześćdziesiąt kilometrów stamtąd był równik, a ja byłam w bajce.
Mogę się założyć, że każdy, kto odwiedził ten hotel, zrobił to z jednego powodu – najwyżej położonego basenu świata. Każdego przywiodły tam zdjęcia krawędzi, za którą nie było już nic, a w panoramie dumnie prężyły się wieżowce ze stali i szkła, w których zapewne robiło się wielkie biznesy tego świata. Ja też chciałam mieć własną pocztówkę znad krawędzi.      
Droga na dach miała dwa etapy: wjazd windą na piętro 55-te, a następnie drugą na 57-e. Potem konieczne było otwarcie hotelową kartą bramki w obecności panującego nad sytuacją strażnika. I wówczas był on – Sky Park! Pozostawało już tylko obranie kursu na taras, do baru, na leżak, czy wprost do wody Infinity Pool!
W dole, za lewą burtą statku, połyskiwała woda zatoki Marina. Biały budynek Muzeum Sztuki i Nauki rozłożył płatki lotosu zachęcając do powąchania - z tamtej perspektywy był małym kwiatem. Maleńki Lew Merlion wypluwał fontannę wody. Wokół zatoki tłoczyły się lśniące srebrno-szare wieżowce. Dalej zresztą nie było nic innego, tyle że budynki zostały rzadziej rozstawione, a przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały drzewa. Z dziobu statku rozpościerał się widok na młyńskie koło. Imponujące rozmachem Oko Singapuru, daleko w tyle zostawiło londyńskiego krewnego. Wylegując się pośród bąbelków jacuzzi przy prawej burcie, mogłam do woli spoglądać na Ogrody przy Zatoce. 
Hotel Marina Bay Sands połączony był siecią podziemnych przejść z galerią handlową. A cóż to była za galeria! Ekskluzywne butiki, teatr, kasyno, a pomiędzy nimi kanał, którym można było płynąć gondolą niczym w Wenecji.

Zziębnięta od klimatyzowanego powietrza wolałam wyjść na zewnątrz i pobyć nad błyszczącą zatoką. Każdego wieczora, hologramowe muzyczne przedstawienie z pokazem laserowych świateł przyciągało tych, co podobnie jak ja, spełniali właśnie marzenie o Singapurze ;-)









Widok z balkonu pokoju 2464

Hotelowe lobby

Jedno z wielu wejść do galerii hadlowej

Wieczorny pokaz nad zatoką

Marzenie spełnione! :-)))



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz